niedziela, 4 września 2011

Pięć lat minęło, czyli...

Niedawno minęło okrągłe pięć lat, od kiedy wylądowałam na lotnisku w Alicante, bez biletu powrotnego i poważnych planów w głowie, ale za to z zapasami niesamowitej energii i przekonaniem, że nawet, jeśli się nie uda, to trzeba chociaż spróbować.

Minęło więc połowę dekady, czasem szybciej, czasem wolniej, raz lepiej, raz gorzej, ale...co tu dużo kryć, MINĘŁO. Siedzę sobie teraz w moim spokojnym pueblo, obok Hiszpan słucha Goodbye Argentina, za oknem niezawodne słońce, jest godzina prawie 16, niedziela, panuje cisza i spokój, jakiego nawet w nocy nie można tu uświadczyć. To znak, że czas zacząć sjestę. Co bym robiła teraz, gdybym mieszkała w Polsce?

Minęło więc te parę lat, okres, który może się wydawać dla niektórych zaledwie westchnieniem. Dla mnie jednak to cały zbiór doświadczeń tak skrajnych, że czasem mam wrażenie, iż mogłabym nimi wypełnić co najmniej dwadzieścia lat życia. Z pewnością pod kątem nauki rzeczy nowych nie mogę porównać tego okresu z żadnym innym. Nowe wszystko: język, ludzie, kultura, obyczaje, pogoda, rodzina, wymagania, praca, dom. I choć już tak nowe się nie wydaje, wciąż zaskakuje i uczy pokory wobec siebie samej, żeby nie ufać zbytniej pewności siebie i wciąż jednak obserwować. Czasem męczące jest to ciągłe poczucie bycia na standby...a czasem dodaje skrzydeł.

I ta rocznica spędzenia pięciu wiosen w tym odległym niegdyś dla mnie kraju rodzi pytania, które często muszą pozostać retorycznymi: Czy mam prawo po tych pięciu latach twierdzić, że coś wiem o Hiszpanii i że poznałam już wszystkie aspekty jej kultury? Czym dla mnie właściwie ta Hiszpania jest? Moją drugą ojczyzną czy raczej przystanią, przystankiem na parę, paręnaście, parędziesiąt lat? I wreszcie: było warto?

Pięć lat, długo czy nie, dało mi czas na przyzwyczajenie się lub przynajmniej przyswojenie pewnych Wielkich Nowości. Język już raczej nie stanowi dla mnie przeszkody w komunikacji, bo zdałam sobie sprawę, że bariery międzyludzkie tworzą się w większości przez nieporozumienia międzykulturowe lub po prostu przez zwykłe różnice charakterów. Obyczaje kulturowe już nie szokują, bo wiem, czego mogę się spodziewać. Są takie, które bardzo mi przypadły do gustu; inne prawdopodobnie zawsze będę przełykać jak gorzką pigułkę, zachowując przy tym pogodny wyraz twarzy.

Kiedy pięć lat temu przekroczyłam pierwszy raz próg domu w La Manczy i zdałam sobie sprawę, że to początek niezwykłej przygody, jakkolwiek by się ona nie skończyła, nie mając wielu oczekiwań i  żywiąc tylko jedną nadzieję: nauczyć się jakoś żyć z tą ogromną tęsknotą za Bliskimi, których zostawiłam tysiące kilometrów stąd. I choć co prawda nie błądzę już po internecie gorączkowo poszukując połączeń lotniczych, łudząc się, że istnieje jakaś super oferta na jutro rano z powrotem na wieczór, to poziom bólu jest taki sam jak na początku, uparcie się mnie trzyma,a czas nie okazał się na niego skutecznym lekarstwem.

Pięć lat i dwa miesiące później, czas nadal płynie, raz szybciej, raz wolniej, raz lepiej, raz gorzej, ale...co tu dużo kryć PŁYNIE. Jest już szósta po południu, sjesta powoli dobiega końca i słyszę pierwsze głosy sąsiadów. Hiszpan siedzi wciąż obok mnie, słucha swoich nostalgicznych piosenek, a ja, patrząc na niego, uśmiecham się do siebie i wiem, że póki co, przynajmniej ostatnie z moich retorycznych pytań ma jednak odpowiedź: TAK.




Brak komentarzy: