sobota, 12 grudnia 2009

List do G.

Kochany G!


I kolejna dobra dusza opuściła Polskę. Ostatnio zdałam sobie sprawę, że coraz węższe staje się grono osób, które mogę odwiedzić i wyciągnąć na kawę w Warszawie. Ściska mnie coś w środku na myśl, że kiedy pojadę teraz na Święta do domu i jak zwykle zrobię przystanek w Stolicy,nie będę miała możliwości delektowania się Twoją pyszną latte, ani naszymi wielogodzinnymi rozprawami o wszystkim i o niczym,w Twoim przytulnym mieszkanku przy Placu Konstytucji. Wiem, powiesz, że teraz możemy się spotykać w twojej nowej zastępczej ojczyźnie, jesteś teraz mnie o te parę kilometrów bliżej, ale to już będzie inny smak, którego trzeba się będzie nauczyć, podczas gdy kawowe wspomnienia z twojej ciasnej kawalerki muszą powędrować tam, gdzie ich miejsce, do kolejnej zamkniętej juższuflady.


Twój wyjazd nastroił mnie nieco nostalgicznie. Twoja nieukrywana radość, wręcz euforia, podszyta jednak ledwo wyczuwalnym lękiem, przypomina mi moje pierwsze chwile poza domem, moje pierwsze nadzieje i rozczarowania. Pamiętam bardzo dobrze te emocje, które wahały się od wybuchów niepohamowanego szczęścia do napadów paraliżującego strachu i zwatpienia.Osiągnęłam, to, do czego dążyłam i byłam podzielona między smutkiem zostawiania czegoś, co dobrze znałam i kochałam, a niepojętym wręcz pragnieniem poznawania nowych rzeczy i wrażeń.Wydaje mi się, że być może dlatego moje ciało nie nadążało zamną. To tak, jakby duch wspinał się coraz wyżej i wyżej, areszta w zadyszce krzyczała: STOP, dalej nie damy rady. Te pierwsze miesiące były więc przetykane martwieniem się o dziwne sygnały, jakie wysyłało moje oszołomione ciało, a ekstazą, ktorą doświadczałam pokonując coraz to nowe przeszkody, choc te,jak czas później pokazał, okazały się tylko małą zaprawą przed tym, co szykowały dla mnie kolejne przygody na mojej tierra incognita.


Zapewne wielu z twoich przyjaciół, którzy zasmakowali już życia poza granicami kraju, szczodrze zdążyli już cię obdarować radami i spostrzeżeniami na temat emigracyjnych wyzwań. Ja jednak myślę, że każdy po swojemu dochodzi do własnych rozwiązań, choćby dlatego, że kierują nami inne pobudki, znajdujemy się w innych warunkach, kiedy wyjeżdzamy lub, tak po prostu... jesteśmy psychicznie inaczej zbudowani. Moje początki nie mają przecież nic wspólnego, z początkami mojej drogiej M, która przyjechała tu z negatywnym i niechętnym nastawieniem i kosztowało ją wiele czasu i dobrej woli, żeby pogodzić się z tą nieco narzuconą na nią przez los decyzją...przeszła więc inne etapy niż ja. U mnie było zupełnie odwrotnie. Przyjechałam pełna dziecięcej naiwności, a po ponad trzech latach pobytu zdążyłam już spaść mocno na ziemię, choć,tak jak Ci napisałam w ostatnim mailu, wciąż mam w sobie duże pokłady nieusprawiedliwionego optymizmu.


Z drugiej strony jednak chyba się nie będę za bardzo mylić, jeśli powiem, że jest parę aspektów pobytu za granicą, które dotykają nas wszystkich, lub prawie wszystkich-emigrantow. Czy nie ogarnia nas przeciez czasem ta dziwna tęsknota za rzeczami, na które w kraju nie zwracaliśmy w ogóle uwagi? Czy nie uderza nas jakiś zapach lub widok tak znajomy, że aż boli, gdy sobie zdajemy sprawę, że to tylko uczuciowa fatamorgana, bo przecież ten zapach jest o 2 tysiące kilometry stąd? Ile razy byliśmy o krok od kupienia biletu na najbliższy lot, żeby choć chwilę móć spędzić z tymi, których zostawiliśmy tam, tak daleko, że czasem wydaje się, że należą do innego wymiaru rzeczywistości? To pragnienie sprawdzenia, że rzeczywiście tam są,że nie zapomnieli, że czekają na nas tak, jak my czekamy na nich... i gniew, który ogrania nas, gdy milczą, nie pamiętają...a potem panika...że ich straciliśmy przez tą cholerną odległość... i fala ulgi, gdy do skrzynki spływa wyczekiwany mail z wyczekiwanymi słowami...tęskni, pamięta,...ale na jak długo, pyta nas w środku ten diabełek, ten sam, odpowiedzialny za inne (nie)racjonalne pytania. I w końcu... czy nie przejmuje nas czasem ta histeryczna chęć wykrzyczenia kolejnej złośliwej pani, która patrzy na nas z wyższością, że jej język ojczysty nie jest naszym... czy nie rodzi sie wtedy w nas ten bunt, żeby odegrać się na niej, ale po polsku?


A potem jedziemy do tej naszej wytęsknionej ojczyzny i... coś nie gra, coś zawodzi i nie do końca potrafimy określić to coś, choć Coś nam towarzyszy na każdym kroku. Na początku wszystko drażni, oszałamia, myli. Jestem już u siebie, czy u siebie to jednak tam, a nie tu? Czemu tak bardzo tęsknię za tamtym, skoro tak usilnie pragnęłam, by być tu? Czasem więc szukam tych swoich wydeptanych ścieżek w tej starej-nowej  rzeczywistości i ich nie znajduję. A potem przychodzą porównania... a czemu słońce nie świeci, czemu nikt z nikim nie rozmawia, czemu wszyscy zostają w domu, a ulice są puste...czemu...?


Kochany G, i widzisz, miał być to list otuchy, a w końcu wyszły ze mnie słowa, które nosiłam w sobie od bardzo długiego czasu, słowa gorzkie i wybrały sobie Ciebie na ich adresata. Naprawdę miało być inaczej, sielankowo, krótko...może z kilkoma poradami, wiesz, coś w stylu: nie martw się, wszystko się dobrze ułoży, może na początku będzie cięzko, ale to przejdzie po paru miesiącach i znając Ciebie, doskonale sobie dasz radę, trzymam kciuki i umawiamy się na kawę w Brukseli, na którą mam ogromną ochotę, bo przecież nie o miejsce, ani o kawę tak naprawdę chodzi, lecz o bycie z przyjacielem, nieważne czy w Warszawie, w Madrycie czy w Brukseli....


… i nagle dociera do mnie, że oba listy nie mijają się z prawdą, każdy na swój sposób.


Kochany G, przesyłam Ci gorące uściski i czekam na wieści z twoich podbojów.


Twoja M